Najlepsze piosenki weselne. Znajdziesz tu teksty piosenek disco polo, biesiadnych, tradycyjnych oraz innych. Tylko 3 kroki dzielą cię od stworzenia niepowtarzalnego śpiewnika: - Zaloguj się - Dodaj wybrane piosenki do śpiewnika - Wydrukuj i przekaż gościom na weselu Super zabawa na weselu gwarantowana. Możesz również zamówić gotowy śpiewnik - 8 gotowych wzorów okładek Wyszukaj piosenki Lipka - tekst piosenki Z tamtej strony jeziora Stoi lipka zielona A na tej lipce, na tej zielonieńkiej Trzej ptaszkowie śpiewają A na tej lipce, na tej zielonieńkiej Trzej ptaszkowie śpiewają Nie byli to ptaszkowie Tylko trzej braciszkowie Co się spierali o jedną dziewczynę Który ci ją dostanie Co się spierali o jedną dziewczynę Który ci ją dostanie Jeden mówi: „ Tyś moja ” Drugi mówi: „ Jak Bóg da ” A trzeci mówi: „ Moja najmilejsza, Czemu Tyś mi taka smutna ? ” A trzeci mówi: „ Moja najmilejsza, Czemuś Tyś mi taka smutna ? ” Pobrano z „ Jakże nie mam smutna być ? Za starego każą iść Czasu niewiele Jeszcze dwie niedziele mogę miły z Tobą być ! ” Czasu niewiele Jeszcze dwie niedziele mogę miły z Tobą być ! ” Z tamtej strony jeziora Stoi lipka zielona A na tej lipce, na tej zielonieńkiej Trzej ptaszkowie śpiewają A na tej lipce, na tej zielonieńkiej Trzej ptaszkowie śpiewają Lipka - teledysk Komentarze Podobne piosenki O miła moja 1. Serce moje płacze i na ziemi jest mi źle, Bo dziewczynę którą kocham opuścił ... Jedzie Arab jedzie Jedzie Arab jedzie, wielbłąd pod nim hasa Arab se ogląda, swojego wielbłąda ... Tylko ty Jesteś biedna, tak jak ja On zaś dom w miasteczku ma Ojciec mu oddał Cię właś ... Reklama: Wszelkie prawa do tekstów piosenek umieszczonych na stronach portalu przysługują ich autorom. Są one umieszczone w celach edukacyjnych oraz służą wyłącznie do użytku prywatnego. Jeśli autor nie życzy sobie publikacji utworu prosimy o kontakt, a tekst zostanie usunięty.
To jedna z tych piosenek, które znajdziecie tu pewnie w różnych wersjach:) Każda inna, każda spontaniczna i cudowna na swój sposób:)Znana i śpiewana przez wi
Z TAMTEJ STRONY JEZIORA DOBERDO. 30 października. Zawiadomiono mnie, że chcąc odnaleźć pułk, muszę maszerować do Strassoldo. O 2-ej popołudniu wyszedłem z Udine. Do Strassoldo przyszedłem już nocą. Podła, mało sympatyczna dziura. Żołnierze przechrzcili ją na Tresoldi (trzy soldy) — boć dalibóg może ona więcej nie warta. Nikt tu nie jest w stanie udzielić mi dokładniejszych informacyj. Znalazłem nocleg w jakiejś szopie, zakopuję się w siano i zapadam w sen głęboko… Maszerując dalej w tym samym kierunku, dowiem się czegoś pewniejszego o mym pułku. Tak zaręczał mi spotkany w drodze towarzysz marszu. Człowiek ten należy do oddziału miotaczy min i nosi na ramieniu odznakę za „śmiałość żołnierską“. Dostał ją, jak opowiada, za męstwo okazane podczas wybuchu austrjackiej miny na Monte Cimone. Podczas dalszego pochodu rozmowa nasza schodzi na temat wojny. — Nie było to mądrze ze strony Austrjaków — rozumuje mój kompan, — że wydali nam wojnę. My ich puścimy, jak dziadów, z torbami!… Z dowództwa etapu odesłano mnie do małej miejscowości, leżącej nieopodal. Długa, błotnista droga. Całe szczęście, że słońce jasno przyświeca. Późnym wieczorem docieram do Akwilei — mieściny, na której wycisnęło się po wieki piętno czasów rzymskich. Nie omieszkałem zwiedzić słynnej bazyliki. 1 grudnia. Nie znalazłem jednakże śladów mego pułku. W czasie mego urlopu zimowego przebywał on w tych stronach na wypoczynku, ale od kilku dni znajduje się znów na froncie. Na drugim brzegu Isonzo zasięgnę bliższych wiadomości. Na szerokich i prostych gościńcach w dolnym biegu Isonzo panuje ruch wprost bajeczny, przechodzący siłę mej wyobraźni. Na rozdrożu koło Pieris spotykam przyjaciela-interwencjonistę, pełniącego funkcję szofera samochodu ciężarowego. Udało mi się dostać miejsce na tym samochodzie. Przede mną snuje się Isonzo, rzeka błękitna, szeroka i przejrzysta. Na jego brzegu widać Ronchi, prawie nieuszkodzone. Spotykam kilku znajomych podoficerów, którzy zapraszają mnie na swój obiad żołnierski. Gdy się tak posilamy, naraz cztery austrjackie granaty walą w dworzec. Wielka symfonja szrapneli skierowana przeciwko samolotowi nieprzyjacielskiemu. O czwartej odmarsz. Postępuję za mułem, dźwigającym jadło dla oficerów naszej kompanji. Na rozdrożu Selz-Monfalcone wznosi się wielki słup z nieociosanych głazów, opatrzony jakimś napisem — nie zdążyłem go jednak przepisać, gdyż muły biegły zbyt szybko. Ruch kołowy na tym gościńcu, poza kilkoma punktami, nie jest nazbyt silny. Mijam okopy i schrony Selzu; teraz dopiero rozumiem, ile trzeba było zwalczyć trudności, by zdobyć to pierwsze obwarowanie wyżyny Krasu. Nasze działa grzmią bez przerwy. Wszędzie widać jawne oznaki stoczonych walk. Ziemia poryta i stratowana, rowy przysypane, porozwalane domy, drzewa powyrywane z korzeniami. Nic nie stoi tak jak stać powinno. Wojna zniwelowała wszystko swym druzgocącym walcem. Po wszystkich drogach i zakątkach sterczą krzyże. Wszędzie mogiły — to pojedyńcze to zbiorowe. Rozbrzask: oglądam się poza siebie i hen daleko, na krańcu doliny Isonzo, dostrzegam wąskie pasemko błękitne — to morze. Doberdó jest dziś czczą nazwą. Z całej wsi pozostała jedynie kupa rumowisk. Przechodzimy tuz obok dwóch jezior, które są raczej rozległemi bajorami. Słychać zgiełk ludzkich głosów: — dostaliśmy się na naszą górę. Nasz samochód ciężarowy zatrzymuje się; przywiózł wodę do oddziału. Uroczyste przywitanie się z bersaljerami mojej kompanji. Przyjacielskie uściski. Już mnie tu wyczekiwano. — Właśnie rozmawialiśmy o panu — odzywa się zaprzyjaźniony ze mną bersaljer, rodem z Vernole w prowincji Lecce. Przypominam mu, jak to on chciał nosić mój tornister z Quel Taront do Minogos. Ten akt szczerej sympatji ze strony prostego wieśniaka apulijskiego nigdy nie wyjdzie mi z pamięci. Droga prowadzi nas ku naszym „barakom“ czyli raczej schronom. Zajmuję stanowisko w maluchnym schronie sierżanta. Na niebie świeci księżyc i gwiazdy. Melduję się pułkownikowi, znajdującemu się w pierwszej linji. W naszej kompanji czterej ludzie odnieśli rany wskutek wybuchu granatu. Jeden z żandarmów, przydzielonych do d-twa pułku, został zabity, drugi raniony. Duch żołnierski bersaljerów wydaje mi się najlepszy, jaki można sobie wyobrazić, — w każdym razie jest jeszcze lepszy niż był podczas naszego pobytu w strefie karynckiej. — Mamy tyle armat! Teraz nie sztuka będzie atakować! Wszystkich ożywia poczucie pewności siebie. Będziemy posuwali się naprzód. Wśród nas krąży jedno hasło: — Albo Duino zeżre bersaljerów, albo bersaljerowie zeżrą Duino! Jest godzina dziesiąta wieczór. Gdy to piszę, nasze działa grzmią bez ustanku. Na górach widać światła rakiet i reflektorów. Nie wiem, jak mam wyrazie tłoczące się we mnie wrażenia tej pierwszej nocy w okopach na Krasie. Są one głębokie i różnorodne. Tu dopiero wojna jawi się w całej okazałości ludzkich katastrof. Tu ma się pewność że Włosi przełamią siłę wroga, zdobędą Triest i nawet posuną się jeszcze dalej. 2 grudnia. Burzliwa noc i gwałtowny ogień huraganowy. Nasze działa nie spoczywały ani na chwilę. Dziś pada deszcz. Ogień huraganowy trwa już od kilku godzin. Co pewien czas przenoszą koło nas któregoś z ranionych naszych żołnierzy. Nie jest ich wielu, zresztą rany ich nie są ciężkie. Ale jest i zabity: granat rozszarpał go na miazgę pod skałą. Inne granaty upadły w jezioro, wzbijając wgórę wysokie słupy wody. Wieczorem nasze działa znów rozpoczęły swą działalność. Austrjacy od kilku godzin milczą, a nasze armaty wciąż walą. — Gdy to piszę, wyrżnęły koło nas dwa wielkie granaty austrjackie i jeden szrapnel. Za niemi poszły cztery następne. W moim schronie ludzie z całym spokojem ducha grają dalej w karty. Wzdłuż brzegu jeziora leżą szczątki ludzkich członków. Na małej przełęczy dwa gnijące trupy austrjackie; nieco dalej jeszcze jeden niepochowany nieboszczyk. Wiatr wieczorny przynosi przykrą woń zgnilizny. Na małej przełęczy są dwa cmentarze: włoski i austrjacki. Wczoraj jeden z ciężkich granatów wykopał z ziemi kilka trupów. Prawrdziwy taniec śmierci! Teraz rozumiem, czemu sama nazwa Doberdó lękiem przejmuje węgierskich honvedów. Zdobyć te skały!… jakiż to wspaniały liść w wieńcu sławy łacińskiej! 3 grudnia. Pracuję jak dziki osioł, by zbudować sobie schron niezdobyty. Mam kolegę, który mi pomaga i będzie współlokatorem mojego „hotelu“. W ciągu całego dnia gwałtowny ogień artyleryjski. Popołudniu siedem Caproni przepłynęło nad nami. Wieczorem najazd samolotów nieprzyjacielskich. 4 grudnia. Dziś w nocy padał deszcz, po którym nastał mglisty, spokojny poranek. Gdy to piszę, koło mnie przechodzi kilku chorych. Pogoda doprawdy sprzymierzyła się z Niemcami. Deszcz zmusza nas do bezczynności, co przeciwnikom daje czas na umocnienie swych okopów. My jesteśmy dziećmi słońca! Ziemia w Krasie jest gliniasta, nie można się z niej wyczyścić. Ma barwę czerwieńszą od krwi ludzkiej. Odwiedziłem cmentarz węgierski czy też włosko-węgierski. Na jednej z desek bramy widnieje napis: Exoriare aliąuis nostris ex ossibus ultor! Jest tu wiele krzyży, ale jeszcze ich więcej na cmentarzu włoskim. My straciliśmy dotychczas tylko czterech ludzi zranionych wybuchem granatu, jednakże jeden z nich odniósł ranę ciężką, jeżeli nie śmiertelną. Popołudnie niemal spokojne. W wieczornym zmierzchu wzgórza Krasu wyglądają tak jak gdyby były pokryte skórą popękaną od świerzbiączki. Niebo zawleczone chmurami. Zwykły obustronny ogień artyleryjski pod wieczór nie odniósł naogół żadnych rezultatów. Dziś nie przywieziono nam poczty. Opowiadają, że nocą rozpocznie się ogień huraganowy przygotowujący natarcie. Będziemy mieli czemu się przysłuchać i napatrzeć. Gdy to piszę, widzę istotnie na wysokościach poza nami błyskanie wystrzałów i słyszę pogrzmoty. Czyżby to był prolog? 5 grudnia. Ciemne niebo i mglisty poranek. Ledwo opuściłem schron, przyszedł rozkaz, że mamy przejść na inne stanowiska. Tak to zawsze bywa. Teraz znajduję się w okopach na skraju jeziora Doberdó. Nad wodą, ledwie zmarszczoną lekkim porannym powiewem, krąży kilka białych i czarnych ptaków. Pracuję zawzięcie, by wykopać sobie nową jamę. Jezioro Doberdó! Kto pożyje czas dłuższy nad twemi brzegami, napewne utraci ochotę i zdolność do śmiechu. Tu już sam grunt dyszy tragedją, jeszcze zanim ona naprawdę spadnie na ludzi. Od trzech godzin ostrzeliwują nas armaty austrjackie, a nasze działa im odpowiadają. Niekiedy niepodobna wyróżnić huków wystrzału i wybuchu. Niebo pełne jest szumu i syku granatów przelatujących to w tę to w tamtą stronę. Podczas ognia huraganowego wszelka obecność człowieka koło mnie jest mi uciążliwa: wolę być sam. Jakiś przesąd mi mówi, że w ten sposób pociskom trudniej będzie mnie znaleźć. Nad Duino ukazuje się skrawek błękitnego nieba. Żelazne słupy, które przeprowadzały prąd elektryczny z Monfalcone do Gorycy, stoją długim szeregiem w jednomiernych odstępach, a nocą, oglądane z oddali, wyglądają jak olbrzymie krzyże na jakimś rozłogim cmentarzu. Ile krwi wypiła dotychczas czerwona ziemia Krasu i ile jeszcze wypije? Jeden z poruczników, który zaszedł do mnie w odwiedziny, udziela mi pierwszych informacyj o rezultatach wczorajszego ognia huraganowego. Działa grzmią bez przerwy. Jest już godzina 4-ta. Porucznik, dowodzący moją kompanją, zaprosił mnie na kolację między grono oficerów. Jest obecnych kilku podporuczników, pomiędzy nimi i mój d-ca plutonu. Schron jest niziuteńki, tak iż nawet w nim usiąść porządnie nie można. Nocą wichura, deszcz. Od 9-tej do 10-tej gwałtowny ogień huraganowy na lewo od nas. Ciężkokalibrówki walą wciąż jak w bęben. W uszach dudni nam i huczy jakby rozpętana wściekłością burza. Deszcz leje, ale ja i mój towarzysz jesteśmy od niego dostatecznie zabezpieczeni schronem, którego kopanie zabrało nam kilka godzin. Dziś znowu nie mieliśmy poczty. Nie mam nic lepszego do roboty, jak położyć się spać. 6 grudnia. Dziś w nocy mój towarzysz nagle mnie zbudził: — Cristiga! Toż jesteśmy w wodzie! Zapalam ogarek świecy. Schron jest zalany i woda wali strumieniami. Próbujemy wyczerpać ją menażkami — daremny trud! Wkońcu decydujemy się przybić w odpowiedniej wysokości trzy deski, na których — przemoczeni do ostatniej nitki — moglibyśmy jako tako doczekać poranku. Co pewien czas zaświecamy zapałkę, by przyjrzeć się postępowi wody. Poranek zaczyna nareszcie szarzeć na niebie. W kierunku Akwilei widać szeroką smugę jasnego nieba, ale od strony Austrjaków niebo jeszcze jest ciemne. O gdybyż już zajaśniało słońce! Dziś rano przywitali nas Austrjacy na dzień dobry trzema pociskami lżejszego kalibru. Teraz rozpoczęło codzienne „kucie“ naszych armat. Deszcz w okopach nad jeziorem Doberdó więcej się daje człowiekowi we znaki niż pełna udręki noc wśród kurniawy śnieżnej na Adamello. Tutejsze okopy budowano pod obstrzałem artyleryjskim, to też znać na nich pośpiech roboty. Są to poprostu niskie murki kamienne. Straciliśmy jednego z naszych bersaljerów, z oddziału kolarskiego. Padł twarzą na ziemię, idąc do ataku. Koło niego leży karabin z nasadzonym bagnetem. Biedak spoczywa samotny. Czemu nikt o tem nie pomyśli, by go pogrzebać? Może dlatego, by wiadomością „nieodszukany“ pozostawić rodzinie resztkę nadziei?… Czasami prześwieca słońce. Wdali, na równinie wznoszą się zwolna dwa wielkie balony obserwacyjne. Kilka strzałów nieprzyjacielskich, ciężkiego kalibru pudłuje — jakby drwiły sobie z nas. W górze przelatują zwolna, z jękiem i postękiwaniem, ciężkie pociski lecące bardzo daleko. Stoję sam, ryzykując własną głowę, przed moją jamą i zarówno oczyma jak słuchem chłonę w siebie to wspaniałe widowisko. Słyszę warkot naszego samolotu, mknącego w stronę Gorycy. W zatoce Panzano gromadzą się nowe chmury wróżące burzę. Póki wieje scirocco, nie będziemy mieli pięknej pogody. Szarzeje poranek. Złożyłem wizytę zaprzyjaźnionemu ze mną porucznikowi, który jest obecnie d-cą oddziału ka-emów. Nie widzieliśmy się od czasu pobytu na Rombonie. Opowiadał mi, że zbiegowie austrjaccy zdradzają wprost beznadziejny lęk przed artylerją włoską. Wielu z nich przyszło tu z frontu galicyjskiego: — W porównaniu z Krasem tamten front to raj prawdziwy — powiadają. — Artylerja rosyjska strzela pum — pum — pum w wielkich odstępach; tam nie miewaliśmy takiego ognia huraganowego jak tutaj. Ciepłą strawę dają nam wieczorem. Jest to jedyne nasze pożywienie w ciągu całej doby. Porcja jest mocno uszczuplona, ale apetyt jednaki. Popołudniu wiele ruchu i zajęcia. Pod wieczór rozwija się na lewo od nas, na k. 208, atak nieprzyjacielski. Po gwałtownym ogniu ręcznym rozpoczęły działanie nasze armaty drobnokalibrowe. Wyszedłem ze schronu, żeby zobaczyć, co się święci. Jeden z naszych reflektorów oświecał małą przełęcz między kotą 208 i naszą. Całe zbocze było usiane obłoczkami od wybuchów naszych szrapneli i granatów. Gwałtowny ogień huraganowy przygłuszały niekiedy eksplozje ciężkich pocisków. Cały widnokrąg był spowity chmurą czerwonawego dymu, raz wraz rozdzieraną olśniewającym błyskiem wystrzałów armatnich. Wszyscy bersaljerowie w pełnym rynsztunku opuścili swe schrony. Elektryzował nas ogień naszych armat. Ogień huraganowy trwał około czterdziestu minut, poczem nagle ucichł. Przeszedłem się wzdłuż schronów zbierając wrażenia moich towarzyszy broni: — Tutaj widzi się potęgę Italji! — Teraz to nie tak jak na Jaworcku! — Teraz to kto inny puszcza farbę! — Pewno im się tęgo dostało! — Źle zrobili Austrjaszki, że się ruszali… źle, oj źle! Mija nas, kulejąc, jakiś żołnierz, raniony odłamkiem granatu w nogę. W 6-tej kompanji jeden zabity. Teraz panuje cisza: tylko posterunki zrzadka odzywają się strzałami. Koło mnie żołnierze oddziału karabinów maszynowych pracują nad zbudowaniem schronu dla siebie, nucąc półgłosem, a z przejęciem: Piękne dziecię, Garibaldiego córko przekorna, ty świecisz nam żołnierzom, jak jasna gwiazda wieczorna. Głos naszych armat jest najlepszym środkiem na podniesienie naszej etyki żołnierskiej. Ciemność osłania niebo, księżyc ubiera się w lisiurkę. — Gdy księżyc ubierze się w grubą lisiurkę, to deszcz lunie napewno, — wyjaśnia jakiś porucznik, dodając po chwili: — Szkoda, bo to opóźni nasze natarcie. Wszyscy, nawet najwięksi flegmatycy, są nieco zniecierpliwieni. Iść naprzód! Walka, pomimo wszelkich niebezpieczeństw, fascynuje żołnierza swym żywiołowym, pełnym wrażeń ruchem. Spokój osłabia — czyn wyzwala. Dziś w nocy będzie można drzemać jednem tylko okiem. 7 grudnia. Dla odmiany znów leje strumieniami. Nasz schron stał się kałużą pełną wody i błota. Dziś rankiem, podczas chwilowej przerwy w walce, nasza artylerja otwarła gwałtowny ogień przeciw pozycjom nieprzyjacielskim. Teraz zamilkła. Austrjacka artylerja pomrukuje z lewej strony. Deszcz jest piątym z naszych nieprzyjaciół i może najbardziej morderczym ze wszystkich. Samochodziarze nie są wcale „obijaczami“ — to ludzie bardzo pożyteczni. Ci, którzy przywożą nam co wieczora wodę i żywność aż na dwieście metrów do okopów pierwszej linji, tak samo narażają skórę jak i my. Nie tak dawno jeden z ciężarowych samochodów, naładowany granatami, został celnie ugodzony pociskiem nieprzyjacielskim. Kierowca został rozszarpany w kawałki. Południe: deszcz uporczywy i nawet jeszcze silniejszy niż poprzednio. Wczoraj wieczorem, po długich sześciu dniach wyczekiwania, otrzymałem znów Popolo. Jest to pierwszy numer, jaki się ukazał po strajku zecerów w Medjolanie. 8 grudnia. Wczoraj wieczorem, z nastaniem mroku, przenieśliśmy się od wysuniętej linji okopów; deszcz lał jak z cebra. Ulokowaliśmy się w jakiejś błotnej jamie. Ogień karabinowy dość rzadki, natomiast zatrzęsienie rakiet świetlnych. Austrjacy są od nas oddaleni o jakie 30—50 m. Wczoraj wieczorem pracowali z wytężeniem. Słychać rąbanie i walenie kilofów. Dziś nie pada, ale niebo jest zachmurzone. Artylerja pracuje, nie wytężając się jednakże zbytnio. W opuszczonych schronach austrjackich za Debeli znaleźliśmy sporo kilofów. Nasz rów tak tu się dziwnie ciągnie, że możemy być zaatakowani zarówno z przodu, jak i z tyłu. Jednakże pomiędzy nami i Niemcami stanęła jakby cicha ugoda, że nie strzelamy do siebie wzajemnie. My ich widzimy i nie tykamy się nawet broni; oni również nas widzą — widać nas aż zanadto dobrze! — ale też nie strzelają. Jesteśmy uwięzieni w tych błotnistych jamach, nieporuszenie oczekując dalszego losu. Ustawiczna słota mocno obniżyła poziom żołnierskiego ducha bersaljerów. Jesteśmy przemoczeni i ociekamy wodą. Ze sobą mamy jedynie koc i płaszcz; tornistry zostawiliśmy i dostaniemy je z powrotem, gdy pójdziemy na odpoczynek. Nie widać ani skrawka błękitnego nieba — wszystko jest jednostajnie szare jak włosiennica mnicha i nasiąkłe wodą. Gwara żołnierska: zgrzebło — głód, „fifhaus“ — schron podziemny. Nasze okopy opasują pobojowisko ostatniej bitwy listopadowej. W lejach powstałych wskutek wybuchu 30,5-kalibrówek pochowaliśmy ciała padłych Austrjaków i zalaliśmy je wapnem. 9 grudnia. Czas dżdżysty. Zanosi się jednak na to, iż niebo nieco się przetrze. Rozpoczyna się codzienna symfonja ciężkokalibrówek. Austrjacy słabo odstrzeliwują się lekkiemi działami przeciwko naszemu ogniowi huraganowemu. Dziś w nocy jeden z żołnierzy austrjackich poddał się dobrowolnie w niewolę naszej placówce. Opowiada, że nasza kanonada wyrządziła wczoraj znaczne straty Austrjakom. Z całego posterunku, zmiecionego celnym strzałem, on tylko jeden pozostał przy życiu. Trzej inni zginęli. Jeden z naszych patroli, idąc za wskazówką jeńca, udał się na miejsce, gdzie znajdował się ów posterunek. Przyniesiono stamtąd trzy plecaki i siedem karabinów. Popołudnie: pojawił się melancholijny promyk słoneczny. Austrjacki granat uderzył w okop austrjacki. Natychmiast wypuszczono trzy rakiety, żeby zwrocie uwagę na pomyłkę. Ohydny zapach niepogrzebanych i źle zagrzebanych trupów. Blask słoneczny przebił grubą oponę chmur, która nas ocieniała i drażniła przez dni tak wiele. Obie artylerje nie omieszkały z tego skorzystać. Jedna z naszych 28-ek wyrwała w drutach nieprzyjacielskich przejście conajmniej 20-metrowej szerokości. „Oni“ ostrzeliwują nas szrapnelami. W siódmej kompanji jeden lekko ranny. Niebo się rozjaśnia, także i usposobienia nasze stają się pogodniejsze. Ale koncert dział trwa w dalszym ciągu. Jeden z ciężkich pocisków padł pomiędzy kilka wysuniętych schronów. Wielu ludzi stało się niezdolnymi do walki. 10 grudnia. Dziś w nocy, od 2-giej do 3-ciej, pracowałem przy budowie rowu dobiegowego między naszemi linjami przedniemi. W ciemności, rozświeconej zaledwie księżycem przysłoniętym przez chmury, teren ostatniego naszego natarcia przedstawia widok fantastyczny. Na ziemi poszarpanej i porytej pociskami nie widać nic innego jak gruzy i wyłomy wszelkiego rodzaju. Wiatr dmie nam w twarz czadem trupiej stęchlizny. Niemcy pracują niezmordowanie co noc od godz. 6-tej wieczorem do 6-ej rano. Setki kilofów wydrążają podkopy pod miny, każdej nocy następują setki wybuchów. Ta robota nic sprawia nam zbytniego kłopotu: wiemy że naszej artylerji nic się oprzeć nie zdoła. Dziś rano niebo posępne. Godzina dziesiąta: ciężkie działa w wolnem tempie biorą się do ostrzeliwania. Koncert się wzmaga — jednocześnie niebo coraz bardziej się wypogadza. Wieś Jamiano, którą zdobyliśmy w ofensywie listopadowej, a potem znów utracili, jest od nas oddalona zaledwie o 500 do 700 m w linji powietrznej. Pocisk 30,5-kalibrowy, przelatujący regularnie co kwadrans ponad naszą linją, robi taki zgiełk jak kolej elektryczna. — Popołudniu nielitościwa słota. W rowach panuje cisza: kilku z naszych pośpiewuje sobie, ale półgłosem i nie z serca. Jednostajnie powracający głos strzałów artyleryjskich powiększa naszą melancholję. Oto jak brzmi urzędowe sprawozdanie Naczelnego Dowództwa o wczorajszem natarciu austrjackiem na kotę 208: „Na odcinku Krasu wczoraj artylerja była czynna bez przerwy. Wieczorem nieprzyjaciel po gwałtownym armatnim ogniu przygotowawczym podjął dwukrotne natarcie na nasze stanowiska na od koty 208 pd., został jednak odparty i odrzucony“ 11 grudnia. Wczoraj wieczorem powróciliśmy z pierwszej linji do obozowiska. Lało rzęsiście. Przemoczeni do szpiku kości, czekaliśmy cierpliwie, kiedy nas zluzują. Gdy oddawałem moją norę świeżoprzybyłemu, nieznanemu gościowi, ten zaczął się dopytywać: — Gdzie Niemcy? — Ot tam, o jakie dwadzieścia metrów od nas. — Czy walą z armat? — Nie, jesteśmy za blisko od nich. — Czy rzucają granaty ręczne? — Jakoś nie. Północ. Deszcz ustał, a zaraz potem dech wiatru począł rozganiać chmury. Właśnie powstrzymano gwałtowny i niespodziany napad Austrjaków na nasze linje. Silne eksplozje min wybiły mnie ze snu. Po nich nastąpił gwałtowny ogień karabinowy, brzmiący niby stukanie kolosalnej maszyny do pisania. W moim schronie gnieżdżę się wraz z kilkoma jeszcze bersaljerami. Ktoś mnie zapytuje: — Czy „oni“ stukają do naszego schronu? — Zdaje się, że tak… i to jak jeszcze! Nieprzyjacielski ogień armatni wzmaga swą siłę. Szrapnele chrzęszczą i dudnią po schronach, poczem następuje cała ulewa odłamków i kamieni. Cisza pełna oczekiwania. Nagły krzyk rozdziera powietrze: — Sanitarjusz! Sanitarjusz! Teraz i nasza artylerja przystąpiła do dzieła. Koncert prawdziwie piekielny. — Chłopcy, włożyć rynsztunek i być w pogotowiu! — rozkazuję swoim towarzyszom. Jakiś porucznik przebiega od schronu do schronu, krzycząc: — Bersaljerowie, bersaljerowie, nałożyć rynsztunek, ale nie opuszczać schronów! Szturm artylerji postępuje naprzód w djabelnem crescendo. Ognia karabinowego, zgłuszonego wybuchami granatów, nie słychać wcale. Wybuchy ciężkich pocisków rozwalają cały wzgórek. W bezruchu oczekujemy — tego co ma nadejść. Już przeszło. Jakiś żołnierz, lekko ranny w głowę, idzie boso na plac opatrunkowy, potykając się w błocie. Idzie troje noszy z żołnierzami, poranionymi w nogi. Innego niosą „na barana“, jeden znowu ma naderwane ramię, dwaj następni są ciężko ranni. A jednak nie słychać żadnego jęku, żadnej skargi! — Panie sierżancie, tam w dole leży jeden, który się już nie rusza, twrarzą ku ziemi. — Czy zabity? — Nie wiem. — Odwróć go do góry twarzą i przynieś jego dowód osobisty. — Nie żyje… To Rzymianin. Gromadka bersaljerów otacza zmarłego. Został on ugodzony kulką szrapnelową, gdy wychodził ze schronu. Apel wszystkich drużyn! Sprawdzamy liczebność. W moim plutonie nikt nie odniósł rany. W innych kompanjach kilku ludzi stało się niezdolnymi do walki. Wietrzny ranek. Burza. Artylerja z obu stron milczy. W południe słońce. Pomimo kul szrapnelowych wychodzimy wszyscy, by w jego blaskach osuszyć się i ogrzać. Popołudniu nieprzyjacielskie działa walą naoślep w ziemię. Gdy to piszę, ostrzeliwują naszą trzecią linję, ale granaty padają w jezioro, wzbijając wysokie słupy wody. Z miejsca, gdzie stoję, widzę skrawek morza. Bersaljerzy zwracają się do mnie z zapytaniem: — Jak daleko do Triestu? Porucznik dowodzący naszą kompanją otrzymał nominację na kapitana. Posyłam mu serdeczne życzenia. — Przydałaby się beczułka gorzałki, żeby „oblać“ nowe gwiazdki! — oświadczył jeden z bersaljerów, który przed wojną mieszkał w Trieście.1. Oj, chmielu, chmielu, ty bujne ziele, Nie będzie bez cię żadne wesele. ref.: Oj, chmielu, oj, niebożę, Niech ci Pan Bóg dopomoże (1), chmielu niebożę. 2 józef czechowicz ballada z tamtej strony warszawa 1932 wydawnictwo droga okładkę projektowałakrystyna dębicka[1] panu wilamowi horzycy pieśń wieczorze seledynowy łuku pachnący o wieczorze jaskółek turkusy chryzolity rubiny beryle wśród wizyj dawno już czułem ślubny śpiew nocy zamknięty w wielkie motyle o pachnący wieczorze podaj dłoń sypie się zmięte powietrze popiołem do kin przez zapasowe drzwi wbiegają konie i włosy równo ucięte nad czołem a ot i różowy dom i deszcz drobny idzie między buki seledynowym łukiem skręcają się jak muskuł elipsy ciemności półzmroku wąska jest brama w chłodnej kośbie zapachów schody i rząd świeczników wiodą cię na zachód czy ty czy inny w sennych gwiazd otoku ucz się seledynowemi okrętami kłamać o wieczorze o sierpniowe święto do kolan dziewczętom sięgające grą jak morze jak morze więzienie maleją źrenice dnia przysłonięte rzęsami choin od myśli do myśli od pnia do pnia pociemku chodzić się boisz przed chatą dotykając chust kwiatem podstrzesza kobieta w słonecznikach bieliznę rozwiesza kipi rąk oceanem betonowy stadjon gdy gibki bicz biegnących u mety się zagiął na przestrzeni z szafirów i oliwnej wodzie statek pod dymem dąży ku białej pogodzie wszystko wszystko jest na ziemi w szpitalu zmięte łóżka płonąca pokrzywa w ślad zębatej gorączki topią się leniwo nad wiotszą niż łodygi kolumną obliczeń astrofizyk natchnione unosi oblicze bijąc młotem w żelazo na niebios otchłani murarz przy chmur drapaczu świeci jak archanioł wszystko wszystko jest na ziemi tak wiele wszystko tak mało melancholja rosły sztywne łodygi anten dźwięczący na dachach wykres w godzinach wyniosłych burzą układał się dzień ten i tamten i cóż pomogły tu obrazy nikłe chęć najdłuższego snu ach tak serce serdeczne stuka ach tak serce czerwone jak kwitnie lak odwieczna karuzela a jeśli nie niedziela może zaróżowi mnie jeśli tak wiem nieszczęście kipi i mgła pod wodą ciemnego dnia a przecież był złoty krzak był radością był tem pani marji maćkowskiejw pejzażu szum kasztanów niżej morski śpiew gasną o zmierzchu świece ukwieconych drzew droga w gaju wprost słońca złoci się podwójnie od szumu i wieczoru ciemnieją ustronia kołysząc się trawą bujną dziewczyny smukłe na koniach wzgórze na drożyn skrzyżowaniu tam kapliczka chłodna jak koral w półmroku krzyż tam anioł opuszczone wota rybaków zapomniana oddawna pora w rozbitym dzbanku spleśniała śmierć maków morze szumi kasztany konie kopytami złoto nad wodą mącą z jadących jedna rękę podniosła i znak daje poruszając nią w powietrzu jak wiosłem bo został u kaplicy źrebak zabłąkany zajrzał do wnętrza dotknął miękką wargą drzwi zarżał dziecinnie wysoko niewiadomo o co piłsudski śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał dawny czas w zegarach szafach skrzyniach litwa litwa pryzmaty dachów tkwiły na wonnych ścian zrębie dachy strzegły i drzwi i serca okiennic ganek raźnie skrzykiwał do siebie gołębie prowadząc na ogródek ze sosnowej sieni jezioro sine wolno szło do brzegu usypiając fale jak dzieci w domu dzieci bez kołysek kołysał z pod śniegów jęczący nieustannie rok 63 inny teraz rok czoło marszczy się inaczej rusztowania maszty na 20 pięter mur czerwony ołówek to polityki karabin przekreślił pozycję starej rozpaczy organizować cyfry znaczy prowadzić szturm czyżby koniec na akcjach gumy i jedwabiu ile miljonów rocznie bluzgają nafciane wieże iloma miljardami fabryki gwiżdżą i rżą a jego nie zmierzyć on jest on nie deszcz kwiecia czeremchy siny mundur oblepił krzyżów orderów gwiazd na piersiach jezioro więc srebrno dom na litwie belweder gorzej albo lepiej może wszystko jedno sercem zagrać na mapach jak czerwienną kartą stuka pod wstęgą drgnęło zabolało stukającym będzie otwarto stukać czy nie za mało działa bagnety nike to było 10 lat przygasły wybuchy śmierć ogniste smugi grzywy westchnieniem maszyn w tęgim znoju oddychają za miastem niwy domy ceglane chaty łakną chleba pokoju belweder to także dom stary biały jak księżyc dwoje w nim oczu a tyle światła patrz nocą na tym domu widać jak ziemia cięży tam dźwiga ją na barach atlasbez nut zapada w biały papier naprzeciw słońca i wód odwieczne promienie spadają też mieczami z chmur śpiewaczki jedwabne jagnięce i wy dziewice pożogi przez wiersz przeświecają wasze ręce księżycem złowrogim zorza opada przez chmury a semafor wybucha wzwyż drzewa kwitną drzewa wichr łamie konie fal szaleją u zgliszcz chrapliwe pierwotne krzyki trzaskają nad światełkiem muzyki i wąwozami popłynęła szumu ulewa te wiersze z mitycznego kraju nie chcące śpiewać lato na wołyniu łąka huśtawka sznury pogody chrzęszczą rozwiewa się nieba kaftan w rozkołysaniach kołyszą się gałęzie pachnąc szczęściem tryumfowania od chmur dalekich do suchych skał młot słońca połysk moich stóp chwała tratuje wołyń unosimy się falisty dym to słoneczna głowa i ja opadamy jak zgaszony wybuch krąży fosforyczny rym napowietrzną rybą z rozkoszą gwiżdżę w czerwcowy czad skaczę kołuję tętnię 25 lat nagiego ciała ogień ręce ptakami w niebie wiatrem nad trawą nogi to pięknie to pięknie słuchaj gdy karminowy grzebień południa żłobi upał gdy lazurowym koniem do nas przyfruwa z gorącej przestrzeni asonans ukochanej ziemi hej pamięci zniknionego gdzie czerwona kalina styka się z niebem słodko szumiąca wiotka jest jasno u kaliny zamyślona dziewczyna jak piękna niewiele takich w życiu spotkań spojrzeć w zachwycie zasnąć morze morze morze okręt orzeł ciemność białą mętną stojącą łańcuch mocnem sprężeniem trąca w tej kopule zwróconej w dół wielkiej jak nicość łańcuch drży ogniwa idą wzwyż ostre szpony drą piach i muł dna wyrywa się z mroku żelazny masyw krzyż i prąc przez głębię gra kotwica morze morze morze między liny jak deszcz ukośne wplątał się wiatru proporzec trzepoce ostro i głośno ku zorzy morze morze morze wysp bukiety różowe granatowe w słonej burzy jak pięści się trzęsły głos daleki szybkim biegał krokiem przez obszary jasne i szerokie sztywnem jakby przerzucając się przęsłem głos daleki tulił się nam do głowy nie wiedział drżał powtarzał morze morze morze w wichrze wyspach kotwicy burzy szukał głos duży orła conrada żeglarza panu kazimierzowi miernowskiemuzdrada dziewanno grzmiały bryły chmur dziewojo szmery drzew się stroją dziewico błysnęło złote lico z ponad gór on żonę pojął w półkolu półksiężycu mulistym śniada wstęgami ciężkim dymem idzie smuga światła od sadu w noc gorącą dyszącego jak stado los się gmatwa a tymczasem woda się czesała wartkim szumem u wodopoju w siedmiu lustrach odbijał się pałac i słowa on żonę pojął wonią próchna ten dom się odziewa modlitwami szemrzący w kątach wśród okrzyków do dziewic dziewann los się zaplątał samobójstwo ostatnim towarzyszem świt na hafcie firanek uderzony wystrzałem zbliska w ognistym huku i złocie rozszerzył się nagle w czarnych wód ścianę wody spadły w cień bez nazwiska cień w olbrzymie paprocie zdołu posrebrzane spadał o sny o sny bardzo głęboko siwy tuman zmurszały twarze krążą bezwładnie oślepłe zalane strużącą się krwią każdej dłoni kwiat biały ciepły w atmosferze stojącej pływa drżąc poprzez gęstwę przepastną w milczeniu jak rzeka długiem świecąc w ciemnościach niejasno sennego lotu łukiem powoli spadł we mgłą szarawą migocący nieistniejący świat głębiej tuman zatrzepotał jastrzębiem nad wieczną nocą w zawiei form jak kamień oszalały wszechmocą runął mu na spotkanie sztorm grzmot grzmot grzmot nicość przepaści głodna żelazna błyskawico w lot w odmęt pęd pęd ciężkiemi tabunami gwiazdy tratować na szczęt miażdżyć wichrem w ryczącej burzy urastał jego gniew miotał się palił w ryk zamieniał nie mogły śpiewać dłużej sprawy człowiecze wspomnienia poranek wystrzał ziemia nawet krew stopionym lały się bronzem żywioły w gromie on poznał i wrzawą wgórę wzbijał się niby płomień otchłań krzykiem napełniał wojennym w miljona głosów zawierusze z wszechrzeczy chórem i złudzeń jesteśmy zjawiska czasy ludzie śmierci genjuszem jednym śmierci genjuszem pani halinie powiadowskiejdeszcz w concarneau nisko nad lądem chmury zwinięte w pięść dziewczyna białe wiadro zanurza w zatokę trzepocze się falami horyzontu część żagle zakryły drugą przed patrzącem okiem z poza skały wiśniowej wiatr prychał jak zwierzę obtarłem o liść ręce burza czas mi odejść gdy barka rozhuśtana gniotła w pianach wodę płótna jej się wydęły dziewczęco i świeżo niby daleka bitwa na budynku grzmiał dach to w źle przybitych blachach i krokwiach wiatr zagrał znikły kontury rzeczy zaszumiało znagła deszcz spadł niby kurtyna w eliptycznych fałdach przeczucia u czarnych okien wicher brzęk choinkowych świecideł wołam przychyl się przychyl twarzą ślepą niewidzialny trzepot szepce idę więc wówczas pokoju przestrzeń ściany zbratane z sufitem czworgiem krawędzi górą siny grzmot przekłuwa nawskroś pochłania łóżko szafę obrazy stół więc jest wielki obszar pod chmurą ciemny to dół echem zalany nawinięty na grzmotu oś chyba tak płomień szumi spalając jodłowe wieńce gdym umilkł oparłszy głowę na ręce szumiącą głowę szumiącą głowę rozszerzają się mroki granatowe na wszystko na światłość kobiet na szybkich pociągów przytupujący po polach takt fontanny biura bitwy czeluście szacht szarość armat wieczorów posągów zjawiska dawne nowe dogasają ciemnoaniołowe smugą się leje powolną ni dobra ni zła ni dziwna ni śmieszna ni straszna trwoga poprostu zimna jak prąd wichru ze szczelin u proga imieniny sobie samemu z goryczą więc jeszcze jedna mila wiatr silniejszy we włosach że godzina godzinę odchyla łagodnym uchwytem cały mój posag pod popiołem wichrze popielny czyś poto wiał by imię moje zetrzeć ze skał głowy snem owinięte głowy czarny kozioł prowadzi na makowy zagon widziałem w czeluści skrzypcowej jaskółka zawisła wagą cienie się w cieniach pławią formy poddają się rytmom światłością krwawopawią parne parowy kwitną z morza kobiety złotorogie wychodzą szukając pieszczot w jałowcach czerwony ogień krzaki w ogniu proroczym szeleszczą do jakich rozwiać się granic by nie pachniały bagnem wichru popielny taniec me imię ściera ze skał pragnę sam u dna ostrego krzyku nic się nie jawi brudna skrwawiona stopa na chodniku płot afisz drzewa szeregami bojowo chcą śpiewać ramionami nad głową ziemia w kamieniach płowych nie może się uśmiechać a gdzieś chociaż nici pajęcze na strzechach ptaki lecą pod zorzę świtem wiatrak ręce ogromne rozłożył nad żytem chociaż rola wędruje brózdami wzdłuż od horyzontu do horyzontu od zórz do zórz niema spokoju pokoju mój z zegarem przyjacielu z zacisznem objęciem ścian ty nawet wietrze stary na ulicach mnie zdradzasz gdziem sam ach nie noc jedwabi żałobnych nie burza nad pustki żywiołem nie sen słowami czerwonemi strunami czerwonemi za rozpalonem czołem ciemny tors mostu nad ciszą wszędzie czerwienie kołem płomienie wisząc w mętnym strumieniu sekund grożą powodzią wieków straszniej niż noc straszniej niż burza niż sen pontorson ósmą godzinę znaczy twardy zegara terkot dzieci w sabotach śmieją się biegną do szkoły odprowadza je sad brzoskwiniowy a pachnie cierpko jest tu i ranek jasny jak lusterko wesoły to on siekierą z bursztynu podcina drzewa nocy więc walą się ciemnemi koronami na zachód w uliczce kościół ma srebrne oczy domy na kolanach modlą się bez strachu pole w ciepłych okrzykach bo tam żółty łubin swoim nocnym kolorem się upił a jeszcze słońca połyka ramieniem pijanem otacza najmilszą zabawkę swą miasteczko płaskie jak taca stare jak zgrzyt zegara pontorson pani stanisławie z gozdeckich horzycowejpreludjum 1 o świcie wybuchły ptaki z mosiężnych ról smukła kobieta jasność przyniosła na głowie 2 dzwony nienasycone kołyski muzyczne wspominać wspominać zapominać 3 powiewie różowy jak twarz dziecka płomyku podcinający niewysoką trawę ciemnym kwiatem makowym skinę nieruchomy zapach uderzy mnie i zginę 4 jeleń stoi u źródła struga szepce ave ballada z tamtej strony o śmierci nic już nie wiem o czarne okna i powieki trzepoce motylami pachnie sośniną modrzewiem dotyka co noc snami z za cichej rzeki gdzie mgła noga za nogą wlecze się w ciemny zakąt trzyma w skrzynce niebieskawy akord skrzynki otworzyć nie mogąc życie jest snem krótkim mówi głos z prawej strony życie snem krótkim wtóruje ze smutkiem głos lewy przyciszony życie snem krótkim to trzeci nieodgadniony i wzbija się w szare niebo mgła z nieznanego oblicza a czas a ziemia dziewicza o dlaczego wzrok twój nie schodzi z przedmiotów pod oknem leżących na stole z godziny w którejżem się rodził ze skrzynki zamkniętej jak boleść z umarłych rąk czechowicza panu wacławowi gralewskiemuo matce rano tęcza na ścianie odbita z lusterka falisty brzęk zegara wydobywa na jaw maj się sadem puszystym jak chmura rozćwierkał w oknie które granicą jest izby i maja powiewają tu matki ciemne ciche ręce przebywają tęczowy refleks czy wodospad nad obrusem ciemnieją ciszej i goręcej mimo zmarszczek szept smutny niemyślaną groźbą matko zbudzony patrzę z pod rzęs trawy leżąc matko twe siwe oczy płaczą nade mną może wiatr jestem tu choć daleko na innem wybrzeżu twój ostatni kwiat tak mało wiesz o synu chodząca wśród gromnic tyle że spajam głazy rymów tyle że nie mogę zapomnieć płomienia dymu jak nikt inny jesteś pośród ludzi mówić cóż mówić drżeć z niemocy słów żebyś młoda i piękna w uśmiech mogła wrócić znów przez kresy monotonnie koń głowę unosi grzywa spływa raz po raz rytmem koła koła zioła terkocze senne półżycie drożyną leśną łąkową dołem dołem polem nad wieczorem o rżyska zawadza księżyc ciemny czerwony wołam złoty kołacz nic niema nawet snu tylko kół skrzyp mgława noc jawa rozlewna wołam kołacz złoty wołam koła dołem polem kołacz złoty erotykbłękitne pierwsze litery żałobne zaślubiny pełnia drapieżna suto cieknie srebro atmosfery na głębiny ty ich nie znasz iskry z czarnego metalu myśli od prądów osłabłe opad żalu znagła zorza zadrżała świetlistość widzę ciała świeższą od złotych jabłek stopione razem wiersze za mgłą noce nizinne szklane są jak upał i chłód ze snu schodzących potęg czy wiesz te wiersze co cichną dla ciebie erotyk srebrna duszyczko zwrotek marychno elegja niemocy stąpają posłowie nocy w ciężkich szatach z buczackich makat szafirowy żwir z pod karocy zaskakał idę z orszakiem jesiennym butwieją poetom śpiewy ciemna prycha koń we skrzydłach ogniobrewy w dolinie tej za liściem liść jak pieczęcie spadają na rude traw niebo iść dokąd iść z wierszem jak dym niepotrzebnym posługiwały mi burze widziałem dno cień mnie swym głosem urzekł apokalipsą zbudził czy to jest sprawa ludzi opowiadać komu nucę powinienbym błyskać i grzmieć tak oto snują się słowa listopadowe szemrzące sennem listowiem o czas o ręce puste nie mieć białego gromu a chmurę mieć elegja żalu ja: zielona gwiazdo z norwegji gładkim na śniegu śladem majowe u drzew noclegi opowiadaj gwiazda: ogniste święta kobiet schodziły ku wodom lekki wiatr kołysał świat nasz nucąc chodził smugą złotą blaskiem gwiazdy zasmucał dymiły karminowe pieśni leśny wieczór się prężył stojąc w gęstwie wonnych paproci ja: skądże przyszedł jak czary zwyciężył cień przedwczesny w chłodnym przelocie gwiazda: zwyciężył święta święte schodzące ku wodom bo myśl mą przeczuł żałuję umarłych młodo i mieczów ja: zakrywam się przed rozpaczą dłonią otwartą listopad mocno trzyma mnie w ramionach wiersz ten rozdarto spojrzyj już kona gwiazda: gdy umilknie śmiercią olśniony stoczy się na me ręce rosą poniosę go niemo sinawą szosą której niema to na niej gasły drzewa wiatr szepty mórz to tędy szli pomarli zbyt rychło snuje się mieczów strzaskanych metaliczny kurz i ja gwiazda północna przetoczę się cicho to tędy ty idziesz zanim jeszcze twe serce ucichło elegja uśpienia godziny gorzkie bez godów czarny druk na pożółkłych stronicach jakby ze stromych schodów spływała w mroku żywica zwija się zaułek zawiły zagubiony we własnych załomach tętnią mu rynsztoków żyły rytmami dwoma niebo sine niebo szare domy szare domy sine beznamiętnym obszarem to niebo to miasto rodzinne tylko myśli się miłość żywą w myśli na bruku się klęka naprawdę złotą niwą faluje tylko piosenka sen życie ujął osłoda sen ciężki a nieważki piękne zjawy sennie kołują w krwawych ciemnościach czaszki dni malowane zmierzchem śniąc także jak zły list potargam wtedy kwiaty na gwiazdach wierzchem rajskie ptaki obsiadają parkan rzeką świateł ścieka śnieg zbrudzony tęcz jest tyle tęcze lecą ulicą jedna niesie konew z żywicą z żywicą znów po ogniowych ogrodach znowu ciemne korony i w takt ociężałych kroków spływa po czarnych schodach żywica i miasto mroku D.J Łukasz - zagra najwieksze przeboje dyskotek Ferajna z Lasu - zagra marsza,zabawy do stołu, stare hity dla ciotek ,wujków, babci i dziadka
A gdy usłyszała pierwszy dzwonek z wieży - - Puśćcie mnie matusiu, Jasio chory leży! A gdy usłyszała drugi dzwonek z wieży - - Puśćcie mnie matusiu, Jasio w trumnie leży! A gdy usłyszała trzeci dzwonek z wieży - - Puśćcie mnie matusiu, Jasio w grobie leży! Ta niedobra matka puścić ją nie chciała,. 215 439 746 277 291 165 583 196